PODRÓŻNIK

Reportaże opublikowane w nowojorskim "Nowym Dzienniku"

Afryka dzika i piękna

W krainie greckich bogów

Eretz Israel

Swobodne nurkowanie

Tajlandia znaczy Wolny Kraj

Turcja Wschodnia - w tyglu wielkich kultur

USA - wielka włóczęga

Tajlandia znaczy Wolny Kraj

Tajlandia to kraj, w którym biedacy oklejają płatkami złota posągi Buddy. To kraj, którego znaczna część dochodu narodowego pochodzi z nielegalnej od 40 lat prostytucji. To kraj, który teoretycznie brał udział w II wojnie światowej po stronie państw Osi, a praktycznie wspierał Amerykanów w Wietnamie. Tajlandia to Wolny Kraj.

Powiew Dalekiego Wschodu

Wielki Ił-92M o wnętrzu przypominającym - nomen omen - hangar lotniczy wylądował w Bangkoku przed południem. Po krótkiej dyskusji, które taksówki są tańsze - czerwono-niebieskie czy zielono-żółte - nasza dziesięcioosobowa grupa jedzie czterema samochodami do hotelu. Chociaż hotel stoi w centrum, blisko słynnej ulicy Khao San, która pod wieczór zamienia się w deptak, to wnętrze budynku przypomina hotel robotniczy - pokoje to klitki poprzedzielane cienkimi igielitowymi przepierzeniami, w górze brzęczące jarzeniówki i obowiązkowy wiatrak. Okna brudne, nad drzwiami pleksiglas pozwalający oglądać sufit korytarza.

Mamy dwie godziny na sen, potem jazda w miasto. Jest druga po południu, Khao San praktycznie zamknięta dla ruchu kołowego, a na trotuarach i blisko krawędzi jezdni ustawiają się przekupnie wszelkiej maści. Smakowicie dymią woki, chcemy zjeść dosłownie wszystko, zwłaszcza że spora porcja sojowego makaronu, jajko sadzone i jarzyny to tylko 20 bahtów, czyli dwa złote! Wędrujemy piechotą do Muzeum Narodowego - to istny moloch składający się z dziesiątków budynków i pawilonów, w cieniu których odbywa się miejscowy festyn. Tu też karmią i poją nieznanymi pysznościami. A w muzeum największe wrażenie robią skrzydlate, wyrzeźbione z drewna, wielobarwne i złocone powozy koronacyjne wielkości ciężarówek.

Kraina węży

W Tajlandii żyje 175 gatunków węży, z czego 56 jest jadowitych. Przypadki śmierci spowodowane ich ukąszeniami zdarzają się niezwykle rzadko, gdyż każdy szpital zaopatrzony jest w surowice, których produkcją zajmuje się Instytut Pasteura, zwany w Bangkoku Farmą Węży. Jedziemy tam pyrkającymi i smrodzącymi tuk tukami, których kierowcy pędzą jak szaleni, ścigając się na zatłoczonych ulicach. W każdej chwili spodziewam się nagłej śmierci, bo nie przywykłem jeszcze do lewostronnego ruchu. Pomimo tego pośpiechu przyjeżdżamy za późno, Instytut jest już zamknięty, jest po osiemnastej. Nasze rozczarowanie stara się łagodzić ochroniarz paradujący z wielkim pytonem siatkowanym na ramionach - ochroniarz zachęca nasze dziewczyny do pieszczot z gadem, jako buddysta nieświadom zapewne tego, co z podobnych zalotów wynikło dla judeo-chrześcijaństwa.

Bangkok by night

Według meteorologów, Bangkok to najgorętsze miasto świata. Najgorętszą, czerwoną dzielnicą Bangkoku jest Patpong. Na każdym kroku zaczepiają nas naganiacze zachwalający uroki przybytków miłości. Jeśliby wierzyć rajfurom, możemy zobaczyć wszystko - seks na żywo: dziewczęta z dziewczętami, chłopcy z chłopcami, układy mieszane, a także nieco zoofilii z - oczywiście! - wężem. Jestem zmęczony, więc dla dodania sobie animuszu kupuję butelkę miejscowej whisky "Mekong"; ta stawia mnie na jakiś czas na nogi.

Wchodzimy po stromych schodkach do klubu. Wystrój w odcieniach czerni, jeśli czerń ma odcienie. Płynie ku nam madame, cała w uśmiechach na wypacykowanej jak u klowna twarzy. Wstęp 400 bahtów; reszta do uzgodnienia na miejscu. Siadamy, większość grupy pod ścianami na wznoszących się amfiteatralnie stopniach, kilku odważnych przy barze-scenie, na którą wychodzą dziewczyny. Zaczynają się pokazy do wtóru ckliwej muzyczki. Gruba (sic!) Tajka o wiejskich rysach twarzy wyjmuje sobie z pochwy dziesiątki powiązanych ze sobą żyletek. Ponieważ na górze na chętnych czekają pokoje, niewyraźnie robi mi się na myśl, że któreś ostrze mogłoby się zapodziać w dziewczynie!

Madame i dziewczęta namawiają do zamawiania piwa. Butelka 10 bahtów, czyli złotówka. Przy barze siedzi nas trzech. Zamawiamy i przedłużamy w ten sposób pobyt całej grupy. Kolejna dziewczyna otwiera mięśniami pochwy butelkę wody mineralnej - nawet jeśli kapsel był wcześniej obluzowany, to i tak robi to wrażenie! Zaczynamy odbijać między sobą wiszące nad sceną baloniki - przybiega madame i żąda natarczywie 100 bahtów za tę niewinną rozrywkę. Baloniki, okazuje się, są przeznaczone dla innego celu; za chwilę się o tym przekonujemy. Kolejna "artystka" wkłada sobie do pochwy dmuchawkę, z której niezwykle celnie miota ostre strzałki! Baloniki pękają do wtóru naszych oklasków. I to już koniec. Wychodzimy w parną noc, a mnie - po dwudziestu czterech godzinach podróży, zmianie czasu, po zażyciu lariamu przeciwko malarii i po popiciu go butelką whisky oraz dwoma piwami - urywa się film. Dobrzy ludzie odwożą mnie taksówką do hotelu.

Pałace i świątynie

Tajskim Wawelem połączonym z Jasną Górą jest Wielki Pałac, czyli kompleks świątynno-pałacowy, którego wznoszenie rozpoczęto w XVIII wieku za panowania Ramy I. Pałac królewski, który poza zbrojownią można właściwie oglądać tylko z zewnątrz, wykazuje wyraźne wpływy renesansu włoskiego. Znacznie ciekawsza od zabudowań pałacowych jest część świątynna z najważniejszą tajską świątynią Phra Kaew, czyli Szmaragdowego Buddy; jego 45-centymetrowa figurka z zielonego jadeitu otoczona jest legendą pełną cudownych pojawień się i zaginięć, nierozerwalnie złączonych z burzliwą historią Indochin.

Prawem kontrastu, nieopodal, w Wat Pho, oglądamy ponad stukrotnie większy posąg Leżącego Buddy - to 46 metrów pozłacanej, spoczywającej boskości o wykładanych macicą perłową stopach wielkości dwóch podłóg mikrobusu!

Cierpię męki, gdyż na tę wycieczkę ubrałem wysokie, sznurowane "trapery", które muszę pracowicie zdejmować przed progiem każdego watu. Dlatego skupiam się na tym, co pod gołym niebem. Otoczenie oszałamia - Złota Stupa, pod nią wykonana z pieczołowitością godną cierpliwych ludzi Wschodu makieta należącej niegdyś do państwa Tajów Anghor Wat w skali 1:100, a wszystko to strzeżone przez przepiękne chińskie posągi demonów, które przywędrowały tu (posągi, nie demony!) w charakterze kamiennego balastu okrętów.

Po drugiej stronie rzeki Chao Phraya wzrok kusi wielki prang należący do Wat Arun - Świątyni Świtu. Wieża wznosi się na wysokość ponad 80 metrów, a jej ściany, krużganki, mniejsze wieżyczki i schodki wykładane są muszlami i porcelanowymi skorupami. Wat Arun został wzniesiony w czasach istnienia tajskiego królestwa Ayutthaji i przez krótki czas świątynia użyczała gościny samemu Szmaragdowemu Buddzie.

Wodny świat

Bangkok i Thonburi to coś jak Buda i Pest - Thonburi było krótko stolicą Tajlandii za panowania króla Taksina w XVIII wieku, a kiedy Rama I przeniósł stolicę na drugi brzeg rzeki, Thonburi pozostawało niezależnym miastem, które Bangkok wchłonął dopiero w 1972 roku.

Z centrum Bangkoku do Thonburi można się dostać tylko łodzią, i tak się trzeba po nim poruszać - to dzielnica kanałów oraz wzniesionych na palach drewnianych domków i pomostów. Płyniemy dwoma łodziami długorufowymi - to wzorowana na starodawnych łodziach syjamskich oryginalna konstrukcja, w której ciężki i hałaśliwy silnik praktycznie wisi na długim wale napędzającym śrubę, pracującą także jak ster. Kiedy łódź się rozpędza, pasażerów ochlapują bryzgi bagnistej wody, w której pływają wszelkie nieczystości, ale nikt się nie skarży, bo pasażerowie zajęci są zwykle chłonięciem widoków, filmowaniem i robieniem zdjęć. Toż samo z nami - każda boczna odnoga kanału kusi, każda drewniana szopa chyląca nad wodę dziurawy daszek wydaje się malownicza, każdy stojący na wysepce murowany i zamożniejszy domek wzbudza okrzyki zdziwienia.

Cumujemy do restauracji - dania à la carte, o dziwo, drogie i trzeba na nie długo czekać, więc decydujemy się na kokosy, pomelony i... Coca-colę.

Tytus i... Tytus

Wyczarterowanym od tajskiego biura podróży autokarem okazuje się wysokopodłogowe volvo z klimatyzacją, toaletą i telewizją. Nasz zachwyt ludzi przywykłych do podróżowania po południowej Europie jelczem z "nadmuchem" studzi fakt, że volvo ma niesprawne sprzęgło i skrzynię biegów - każda redukcja biegu okraszona jest szeregiem rozdzierających zgrzytów, więc kierowcy - chcąc zaoszczędzić sobie i nam tych przykrych doznań - starają się przejeżdżać przez skrzyżowania na pełnym gazie, zamiast zwalniać i hamować na czerwonym świetle. Wyprzedzanie - a wyprzedzają często, świadomi mocy szwedzkiego silnika - także dostarcza niezapomnianych wrażeń! Brawurową tę jazdę ułatwia im fakt, że niezbyt skrycie popalają marihuanę. My, dla kurażu, sięgamy po tradycyjny środek - whisky "Mekong", którą w tej sytuacji nie gardzą nawet gustujące w kolorowych drinkach dziewczyny. W trakcie imprezy w "wesołym autobusie" wymyślamy ksywki dla naszych kierowców - ze względu na niskie czoła i nieco małpie sylwetki nazywamy ich Tytusami. Jak oni nazywają nas nie mamy pojęcia, bo jedynym angielskim słowem, jakie znają, jest, oczywiście - okay!

Nocne safari

Mimo tych niesprzyjających okoliczności przed zmierzchem udaje się nam dotrzeć do Parku Narodowego Khao Yai. To tutaj Leonardo Di Caprio (lub jego dubler) skakał z wodospadu w filmie Niebiańska plaża. Inne obiecane przez przewodnik atrakcje to indyjskie słonie, gibbony, tygrysy, jelenie szczekające i dzioborożce. Potwierdzeniem faktu, że znajdujemy się w samym środku indochińskiej dżungli jest widok uzbrojonych w sztucery strażników.

Wypożyczamy namioty i karimaty, po czym rozbijamy obozowisko. Potem wycieczka ścieżką krajobrazową - po drodze spotykamy jedynie wypinające się na nas małpy i wrzeszczące papugi. Przed wyruszeniem na "nocne safari" zaprzyjaźniamy się z grupą Wietnamczyków, którzy częstują rodzimymi alkoholami. Międzynarodową sielankę przerywa sygnał do odjazdu. Pakujemy się do półciężarówki i ruszamy na safari, co polega na jeździe asfaltową drogą, przystawaniu i świeceniu po oczach miejscowym jeleniom, które posilają się ze sto metrów dalej i przypominają nieco renifery. Podrażnione w ten sposób, zwierzęta istotnie wydają szczekliwe dźwięki.

I to tyle, jak chodzi o "safari". Hemingway nawet by na nie nie splunął!

Figa z makiem

Dalej na północ. Docieramy do Phimai, gdzie znajduje się zespół najważniejszych w Tajlandii świątyń khmerskich pochodzących z XI i XII wieku, wyznaczających koniec starożytnej drogi wiodącej z Anghor w obecnej Kambodży. Phimai było ważnym miastem imperium khmerskiego, o czym świadczy fakt, że kompleks świątynny porównywalny jest z Anghor Wat; chociaż Khmerowie byli wówczas hinduistami, świątynię wzniesiono jako przybytek buddyjski.

Kawałek dalej oglądamy najbardziej rozłożysty na świecie okaz figowca bengalskiego - wyrastające z jednego pnia drzewo zajmuje pół kilometra kwadratowego i "zwiedza się" je, spacerując po drewnianych kładkach w cieniu jego gałęzi.

Nasi kierowcy dochodzą do wniosku, że czas coś zrobić ze zgrzytającą skrzynią biegów, i w tym celu udają się na poszukiwanie płynu przekładniowego.

Spacerując bez celu po ulicach zauważam przed sklepem siedzące w kucki rzędem tajskie dziewczęta. Jest ich z dziesięć, wyglądają ślicznie, wszystkie kolorowo ubrane i wymalowane. Pytam, czy mogę zrobić im zdjęcie? Zgadzają się ochoczo, śmiejąc się zalotnie. Ale to nie prostytutki, tylko tancerki z zespołu, który przyjechał z występami na trwający w mieście festyn. Nie znaczy to, oczywiście, że pogardziłyby innymi formami rozrywki, które uśmiechają się męskiej ekipie naszego autokaru. W tym jednak momencie kierowcy trąbią, wzywając nas do odjazdu. Figa z makiem, panowie!

Martwy autor

Nowy płyn przekładniowy pomógł jak umarłemu kadzidło. Wśród zgrzytów, pędzimy do Nong Khai, miasta granicznego z Laosem. Zakwaterowujemy się w miłym pensjonacie nad samym brzegiem Mekongu i wysłuchujemy niezwykle skomplikowanych zasad związanych z korzystaniem z usług miejscowego baru kuchni i płaceniem za nie. Trzeba znać numer swojego bungalowu, wpisać pobrany wrzątek i napoje do specjalnego notesiku, a ten wsunąć do odpowiedniej przegródki skrzynki w recepcji. Dla odmiany za potrawy płaci się na miejscu żywą gotówką!

Poza wieczorną, zakrapianą kolacją podczas rejsu po Mekongu i zwiedzaniem świątyni z relikwiami Buddy w wiosce Ban Bang Phuan, mam prywatne plany związane w Nong Khai. Chcę się spotkać z mieszkającym tutaj Brytyjczykiem Richardem Calderem, autorem Martwych dziewczyn i Martwych chłopców - dwóch przetłumaczonych przeze mnie powieści spod znaku nanotechnologicznej SF. Właściciel pensjonatu nie zna Caldera, ale słyszał o nim i zna kogoś, kto go zna. Wysyła mnie do Paula z Danish Bakery! W samym środku Półwyspu Indochińskiego znajduję duńską piekarnię i pytam o Paula. Okazuje się, że to właściciel. Ma pobrużdżoną twarz czterdziestoparoletniego renegata z amerykańskich filmów drogi i mniej więcej tak samo przyjaźnie nastawiony jest do świata. Jego zdaniem Calder to człowiek nieśmiały, który nie życzy sobie widzieć żadnych fanów. Tłumaczę, że jestem tłumaczem Caldera, pokazuję książkę i paszport. Paul obiecuje, że przekaże widomość pisarzowi; ten, jeśli będzie zainteresowany, zadzwoni do pensjonatu.

Najwyraźniej Richard Calder nie jest zainteresowany, bo po przemierzeniu połowy globu ziemskiego wyjeżdżam z Nong Khai nie spotkawszy się z nim.

Stare i Nowe

Jedziemy na zachód, w stronę Starego Sukhotaj, pierwszej stolicy Królestwa Syjamu, wpisanej na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. W mieście, które w 1238 roku założył król Indradit panowało 9 władców, a najsłynniejszym był trzeci z kolei - Ramkamheng. Dał on początek kształtowaniu się odrębności narodowej Tajów, ustanowił religią panującą buddyzm theravada i wprowadził obowiązujący po dziś alfabet.

Kompleks pałacowo-świątynny to rozległy teren, którego nie ma co zwiedzać pieszo. Wypożyczamy rowery i w upale pedałujemy od Wat Si Sawai, starszej o kilka wieków od samego Sukhotaj, gdyż powstała jako świątynia hinduistyczna, do Wat Traphang-Ngoen z posągiem Buddy otoczonym laterytowymi kolumnami, potem do Wat Si Chum z 15-metrowym posągiem siedzącego Buddy, jednym z największych w Tajlandii, a jeszcze później do Wat Srasri z posągiem kroczącego Buddy...

Na nocleg stajemy w Nowym Sukhotaj, które jest okropnie brzydkim miastem, na dodatek opanowanym przez owady - jest ich tak wiele, że praktycznie oddycha się nimi, a światło ulicznych latarni z trudem się przebija przez ich wirujące chmary.

...małpy czynią małpie figle...

Bez żalu opuszczamy gęstą atmosferę Nowego Sukhotaj. Skrzynia biegów zgrzyta rozdzierająco, co staramy się zagłuszać muzyką z taśm - idzie na przemian jedna kaseta nasza, a jedna kierowców z tajskim rapem! Trudno powiedzieć, co gorsze - mechaniczne rzężenia, czy miałkliwe jęczenia.

Po drodze oglądamy odcisk stopy Buddy - w małym budyneczku znajduje się coś jak złoty brodzik z pięciopalczastym wgłębieniem - w okresie Sukhotaj panowała istna mania tworzenia tych artefaktów.

Lopburi nie bez kozery zwane jest miastem małp - centrum, a zwłaszcza khmerską świątynię Prang Sam Yot, opanowały makaki. Chodzą po gzymsach, przewodach elektrycznych, są wszędobylskie i niekiedy agresywne. Potrafią zerwać przechodniowi okulary z nosa lub wyrwać kanapkę z ręki. Mnie złośliwa małpa wyrywa butelkę Cola-coli, ale oddaje ją po krótkiej, markowanej walce. Małpy są tak ważną atrakcją turystyczną, że co roku w listopadzie restauratorzy wydają dla nich wielką ucztę na ulicach miasta.

Trwalszą od makaków atrakcją jest XVII-wieczny pałac króla Narai, za którego panowania Lopburi pełniło rolę drugiej stolicy królestwa Ayutthaji. Nastąpił wtedy wielki rozkwit kontaktów ówczesnego Syjamu z Europą Zachodnią, zwłaszcza z Francją, Anglią, Holandią i Watykanem. Obcokrajowcy mieli tak ogromny wpływ na syjamski dwór, że jeden z przybyszy, grecki podróżnik Constatine Phaulkon, został nawet kimś w rodzaju premiera. Faworyzowanie obcych "lobbystów" stało ością w gardle tajskiemu dworowi, więc po śmierci króla Narai kontakty Syjamu ze światem zewnętrznym zostały na przeciąg dwóch wieków mocno ograniczone.

JEATH

Docieramy do Kanczanaburi na rzeką Kwai. To tu stoi nadal następca słynnego mostu, którego zbudowanie (wraz z biegnącą do Birmy linią kolejową) opłaciło śmiercią około 16 tys. jeńców wojennych i 49 tys. przymusowych robotników. Ich życie, a przede wszystkim pracę i śmierć dokumentuje Muzeum Wojenne JEATH - skrót pochodzi od pierwszych liter angielskich nazw państw zaangażowanych w konflikt: Japonii, Anglii, Ameryki, Australii, Tajlandii i Holandii.

W drewniano-bambusowym baraku największe wrażenie robią nie tyle fotografie wycieńczonych ludzi, ich listy i drobne ruchomości, co kolorowe rysunki wykonane własnoręcznie przez więźniów, a przedstawiające ludzi z gnijącymi kończynami, moczących w rzecze owrzodziałe ciało w nadziei, że ryby oczyszczą im ropnie lub poddawanych rzeźnickim amputacjom.

Po takiej dawce martyrologicznych wrażeń spacer i fotografowanie się na moście w słoneczny dzień wydaje się niestosowne, ale nikt nie jest w stanie oprzeć się tej pokusie. Dobrym tłem jest nawet strzegąca wejścia lotnicza bomba. Most jest nadal używany, ale pociąg przejeżdża tędy tylko dwa razy dziennie - tam i z powrotem - więc turyści wędrują po nim swobodnie, patrząc uważnie pod nogi, bo pomiędzy podkładami kolejowymi zieją szerokie dziury, przez które widać mętne wody rzeki Kwai. W Stanach na taką atrakcję turystyczną pozwolono by wejść tylko zaprawionym w bojach strażakom!

Mój przyjaciel słoń

Okolice Kanczanaburi oferują różne atrakcje. Naszym niezastąpionym autokarem, wzbudzającym swą akustyką sensacje na każdym skrzyżowaniu, docieramy do parku krajobrazowego, gdzie czekają na nas słonie i tratwy. Na słonie wsiadamy z rusztowania na wysokiej skarpie. Słonie stoją kilka metrów niżej, czekając na odbiór ładunku. Pech chce, że dostaje mi się najmniejsze zwierzę i głowę mam na wysokości ogona poprzedzającego nas olbrzyma. Wędrujemy noga za nogą, kołysząc się łagodnie w naszych koszach. Brodzimy w rzece, i wtedy słonie oblewają nas wodą, a potem wspinamy się na piaszczysty brzeg, a słonie obsypują nas piachem.

Pora na zmianę środka transportu. Wsiadamy na bambusowe tratwy, które motorówki wyciągają pracowicie w górę rzeki. Po godzinie oddajemy cumy i spływamy rzeką w stronę mostu, tocząc po drodze "pirackie" walki. Nurt jest wartki i zabawa szybko się kończy, ale przejażdżka na słoniu i spływ tratwą zapowiadają wspólnie to, co jeszcze przed nami - jedziemy na południe, do Ranong, miasta granicznego z Myanmarem, skąd popłyniemy na Ko Chang, czyli Wyspę Słonia.

Deszczowy las

Wyruszamy przed świtem; musimy zdążyć na prom, od którego dzieli nas 600 km. Po drodze zatrzymujemy się jednak, żeby zobaczyć wodny bazar Damnoen Saduak, który leży ledwie 400 metrów od centrum miasta. Targ działa od świtu do południa, i podobnie jak Thonburi zwiedza się go, czy też robi zakupy, pływając wynajętą łodzią. Można tutaj kupić pamiątki, zjeść ciepły posiłek przygotowany na innej łódce, zaopatrzyć się w owoce i chińską tandetę. To bardzo popularne miejsce, autokary z Bangkoku przywożą tu turystów dzień w dzień.

Im bliżej Ranong, tym gorsza pogoda; leje tak mocno, że na miejscu wydaje się, iż widoczne z portu mangrowce moczą w morzu nie tylko korzenie, ale i korony. Mam nadzieję, że pogoda zmieni się, bo Ko Chang leży na Morzu Andamańskim, w którym pływają 4-metrowe manty, a ja chciałbym z nimi zanurkować.

Na cztery dni rozstajemy się z naszymi kierowcami, ale ich przekleństwo chyba nas ściga - przez cały czas pobytu na wyspie pada, a i bez tego wilgoć jest taka, że coś powieszone do "wyschnięcia" jest po chwili bardziej mokre, niż wyjęte z prania!

Pytam o możliwość nurkowania - nurkować można, a jakże, ale do najbliższego nadającego się do tego celu akwenu trzeba płynąć trzy dni w jedną stronę! W domkach, w których nas zakwaterowano nie da się spać, bo właśnie co spryskano je środkiem przeciwko termitom, a w toaletach gryzą po łydkach jakieś niewidoczne pluskwy. Wieczorem nasze życie koncentruje się pod centralną wiatą w pobliżu recepcji, a za dnia każdy organizuje sobie czas, jak może. Korzystając z chwilowej przerwy w opadach idziemy w kilka osób w głąb wyspy. Po drodze widzimy czarnego węża, kauczukowce i drzewo chlebowe. Leje deszcz. Od depresji ratuje nas zapobiegliwie zabrana piersiówka niezastąpionego "Mekongu". Docieramy do wioseczki. Na skrzyżowaniu sklepik-knajpka. Siadamy pod zadaszeniem, kupujemy kolejne flaszki, pijemy "z gwinta" i zagryzamy orzeszkami. Wracamy wśród deszczu w sam raz, by zdążyć na obchody Święta Światła - wypuszczamy na wodę przyozdobione kwiatami i palmowymi liśćmi małe tratewki ze świeczkami. Morze jest wzburzone i leje deszcz; tratewki toną, światełka gasną.

Następnego dnia płyniemy na sąsiednią wyspę. Plaża szeroka, gładka jak stół i usiana muszlami, ale czarna jak w Pompejach. Wychodzi słońce i przez pół godziny baraszkujemy w wodzie, czując się jak na indonezyjskiej Bali. Potem słońce chowa się za chmury i wszystko wraca do normy.

Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie

Czwartego dnia bez wielkiego żalu żegnamy Wyspę Słonia i bez wielkiej radości witamy się z naszymi kierowcami. Według planu wycieczki przed nami już tylko Bangkok, ostatnie zakupy i powrót do domu. Jednak kierowcom udaje się wreszcie osiągnąć cel, do jakiego dążyli od początku podróży - niedaleko od Ranong autokar wpada na mokrej nawierzchni w poślizg i po kilku efektownych wygibasach ląduje w rowie! Trzask pękającego szkła, krzyki, panika. Leżymy na prawym boku, ci z lewej burty pospadali w dół, przygniatając paru nieszczęśników. Efekt to złamanie kości ramieniowej, kilka skaleczeń i guzów. Mimo, że jest nas tylko dwadzieścioro, ewakuacja trwa długo - trzeba stanąć na kierownicy volva, a potem wspinać po desce rozdzielczej do drzwi, do których miejscowi przystawili z drugiej strony bambusową drabinę. Pilot z poszkodowanymi odjeżdża do szpitala, a my na posterunek policji. Leje deszcz. Rozchodzimy się po miasteczku w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Stres sprawia, że nietrunkowi wyciągają zachomikowane jako prezenty alkohole. Stres i alkohol sprawiają, że ginie nam jedna uczestniczka; po godzinie poszukiwań odnajdują ją śpiącą w męskiej toalecie, do której nikt wcześniej nie zajrzał.

Składamy zeznania. Policjant pyta po tajsku, dwie sprowadzone na tę okoliczność nauczycielki angielskiego przekładają jego pytania na to, co w ich opinii uchodzi za angielski, ja i pilot staramy się odpowiadać krótko i precyzyjnie. Nie wiemy, co z tego wychodzi, gdyż dostajemy protokół wypadku sporządzony po tajsku, a polski ambasador "nie ma dla nas czasu, bo jest na party". Dopiero następnego dnia, kiedy dowiaduje się, że jedna z uczestniczek wycieczki pracuje w Gazecie Wyborczej, zaczyna koło nas skakać, organizując spóźnioną pomoc.

Po czterech tygodniach przygód opuszczamy Wolny Kraj, zostawiając za sobą w szpitalu najbardziej poszkodowaną uczestniczkę, o której powrót mają zadbać postawione w stan najwyższej gotowości polskie służby konsularne.


Wat Arun at dawn


Khao san at night


Neon street


Reclining budda


Fisherman


Floating market near Bangkok

Autorem zdjęć jest Bartosz Gosztyła

Reportaż opublikowany w nowojorskim "Nowym Dzienniku"

wróć do góry

copyright Mirosław P. Jabłoński
Webdesign Aem Paul Huppert Powered by Ceti