PODRÓŻNIK

Reportaże opublikowane w nowojorskim "Nowym Dzienniku"

Afryka dzika i piękna

W krainie greckich bogów

Eretz Israel

Swobodne nurkowanie

Tajlandia znaczy Wolny Kraj

Turcja Wschodnia - w tyglu wielkich kultur

USA - wielka włóczęga

Swobodne nurkowanie

Leonardo Da Vinci tak samo mocno pragnął latać, jak i nurkować. Jednak to bracia Montgolfier wznieśli się w powietrze balonem w 1793 roku, a Jacques Cousteau i Emile Gagnan wynaleźli akwalung umożliwiający swobodne poruszanie się pod wodą dopiero w 1943 roku.

Cayo Coco

Z Kuby na Cayo Coco prowadzi 16-milowa grobla usypana wbrew zastrzeżeniom ekologów z polecenia Fidela Castro, który pozazdrościł Amerykanom dróg i mostów łączących florydzkie keysy. Na wyspę - oprócz pracujących tam Kubańczyków - mogą wjeżdżać jedynie hotelowi turyści.

Naszym hotelem jest cudowna plaża, z której rano płyniemy katamaranem na kolejną wysepkę. Morze jest lekko wzburzone. Za trzy dolary wypożyczam maskę, rurkę i płetwy, czyli zestaw zwany w żargonie nurków "ABC", i dostaję pozwolenie na wejście do wody. Mogę robić co chcę, byle niczego nie uszkodzić na rafie.

Trochę nieufnie wchodzę do wody i odpływam od brzegu. Zastanawiam się, czy bez "miejscowego przewodnika" zobaczę tu cokolwiek ciekawego, ale po pierwszym zanurzeniu się przekonuję się, że ciekawie jest wszędzie wokoło! Cudowna rafa, kolorowa, pełna liściastych koralowców, ukwiałów i wielobarwnych ryb. A woda jak kryształ, widoczność w około na 30-40 metrów, w związku z czym spostrzegam po chwili leżące na dnie szczątki statku - wielki kocioł, fragment nadbudówki, jakiś inny niezidentyfikowany złom. Wynurzam się, wentyluję i schodzę ponownie pod wodę. Osiem, dziesięć metrów. Opływam dookoła zardzewiały zbiornik, a wokół mnie zaczynają gromadzić się kolorowe ryby. To dziewicze miejsce, ryby nie tylko się nie boją, ale wręcz ocierają się o mnie. Brak mi powietrza, wynurzam się.

Schodzę ponownie, bo widzę spory okaz mózgowca - to półkulisty koralowiec o pobrużdżonej jak zmartwiony mózg powierzchni. Ryby czekają, te same, albo takie same, otaczają mnie, płyną przede mną, za mną, wokół mnie... Staram się je spłoszyć, ale bez specjalnego skutku - gwałtowne ruchy rękami i uzbrojonymi w płetwy nogami sprawiają jedynie, że szybciej się męczę i brak mi tchu.

Kolejne zanurzenie - płynę do wielkiego fioletowego "liścia" o ażurowej konstrukcji, a wraz ze mną płaskie ryby wielkości talerzy pomalowanych w żółto-czarne pasy. Obok żerujące na koralowcach zielono-pomarańczowo-czerwone papugo-ryby. Natarczywość podwodnej fauny zaczyna mnie nieco niepokoić - z jednej strony ich obecność wskazuje, że w pobliżu nie ma rekinów, z drugiej nie mam pojęcia do czego są zdolne. Ich towarzystwa pozbywam się tylko na czas zaczerpnięcia oddechu. Przyzwyczaiły się do mnie i już żadne machania nie są w stanie ich spłoszyć. Jeżeli udaje mi się wysforować nieco do przodu, zaraz mnie doganiają.

Nie gryzą, więc zanurzam się ponownie, tym razem do wielkiej rozgwiazdy. Łamię nieco zasady i wynurzam się z nią, żeby się jej lepiej przyjrzeć. Rozgwiazda ma z pół metra średnicy; jest największa, jaką kiedykolwiek znalazłem. Wypuszczam ją z dłoni, a ona opada zakosami na dno - piękna i bezwolna.

Skorupy wielkiego imperium

Morze Śródziemne, w czasach antycznych najruchliwszy akwen świata, było 2000 lat temu prywatnym morzem Cesarstwa Rzymskiego, jego imperialną sadzawką, po której kursowały tysiące statków handlowych, i na której wodach stoczono setki bitew morskich. Świadectwo tego można znaleźć w największym na świecie Muzeum Archeologii Podwodnej w tureckim Bodrum (dawny Halikarnas) nad Morzem Egejskim.

Rozkładamy się z obozowiskiem w Gumusluk (dawne Myndos) na półwyspie Bodrum. Wychodząc z namiotu wystarczy przejść 150 metrów, by znaleźć się na plaży, skąd po usypanej jeszcze w czasach helleńskich grobli można w porze odpływu przejść na maleńką wyspę Tavsan, zwaną Wyspą Królików. Jak na antyk przystało, do budowy grobli użyto "antycznych" materiałów - wielkie kamienne bloki wyglądają jakby pochodziły z rozbiórki jakiejś świątyni lub pałacu. By to sprawdzić, nurkuję w zatoce i kilka metrów pod wodą znajduję coś, co wygląda jak rzeźbione kwadratowe kolumny! Są to resztki starożytnego falochronu.

Ponieważ w zatoczce nie wolno nurkować z butlą, zapisuję się na rejs nurkowy, który obejmuje dwa zejścia pod wodę i lunch na pokładzie. Na łodzi jest nas 10 osób, plus instruktor i jego pomocnik. Po godzinnej żegludze jesteśmy na miejscu i po stosownym zamieszaniu związanym z ubieraniem i dopasowywaniem sprzętu schodzimy na głębokość 20 metrów. Podwodny krajobraz wcale mnie nie oszałamia - trochę rachitycznych, ciemnopomarańczowych koralowców, jakieś liściaste porosty i drobne rybki. Za to dno wręcz usiane jest skorupami starożytnych amfor! Uszy, szyjki, pękate boki, denka - najwyraźniej w tym miejscu zatonął jakiś starożytny okręt, z którego nic więcej nie zostało.

Lunch na pokładzie to pszenny chleb, kozi ser i arbuz. Pokrzepieni w ten sposób, po godzinnej drzemce wchodzimy ponownie do wody. Nurkujemy na głębokość 18 metrów. O ile poprzednio płynęliśmy z prądem, to teraz pod prąd, co wymaga więcej wysiłku, ale za to łatwiej będzie wracać. Otoczenie przypomina to sprzed godziny, więc żeby urozmaicić nieco nasz pobyt pod wodą, instruktor rozbija nożem skorupę sporego jeżowca. Woda wokół zwierzęcia mętnieje i natychmiast pojawiają się znikąd małe rybki, które - podniecone tą nieoczekiwaną okazją do uczty - miotają się szaleńczo i na naszych oczach w mig wyżerają do czysta jego skorupę!

No cóż, big fish eat little fish, wielkie ryby pożerają małe

Szalony Marco

Podczas trampingu po Sardynii jest nas czterech płetwonurków, co zobowiązuje do zorganizowania podwodnej wyprawy, biorę więc rower i jadę do pobliskiego hotelu, gdzie znajduje się baza nurkowa. Poznaję Marco, naszego nowego cicerone, i uzgadniam z nim szczegóły nurkowania.

Następnego dnia mocno wieje. Jedziemy z Marco do portu, a wraz z nami siedmioro turystów z Francji i Włoch. Łódka jest niewielka, ledwo się w niej wszyscy mieścimy. Wypływamy z zatoki, fale są wysokie i mocno buja. Po 40 minutach Marco rzuca kotwicę, ale łodzią huśta tak bardzo, że nie jesteśmy w stanie ubrać sprzętu. Marco podejmuje kotwicę i włącza silnik - ubieramy kombinezony i przygotowujemy się do wejścia do wody w czasie, gdy pchana dychawicznym silnikiem łajba "pruje fale".

Stajemy ponownie na kotwicy i wchodzimy do wody, w której podskakujemy jak spławiki. Z powodu wysokich fal właściwie się nie widzimy, ale już dwa, trzy metry głębiej jest zupełnie spokojnie. Opadamy na samo dno - głębokość 36 metrów sprawia chyba, że ogarnia nas "ekstaza głębin" i wszyscy rozpierzchamy się jak zające kapuście. Marco nie jest w stanie upilnować jedenastu osób na raz, więc uwija się między nurkującymi, wśród których są jego kursanci robiący dopiero pierwszy stopień nurkowy! Trudno zliczyć ilość uchybień wobec zasad bezpieczeństwa pod wodą, jakich dopuszczamy się pod okiem tego "instruktora".

Tym, których udaje mu się na chwilę dopaść, Marco pokazuje podwodną jaskinię. Zaglądam do środka - to wielka pieczara, do której można wpłynąć, by poobserwować, jak pod jej stropem zbiera się bąbel wydychanego powietrza.

Marco nurkuje codziennie, a często w nocy jeszcze kłusuje pod wodą, więc on i mieszkańcy głębin znają się jak łyse konie. Zażyłość łączy go z mureną, która wysuwa się nieco ze swej nory, a potem porywa z ręki instruktora jakiś smaczny kąsek. Jeśli wierzyć opowieściom, jakimi Marco raczył nas na łodzi, niebawem owa murena stanie się jego smacznym kąskiem.

Hasamy radośnie pod wodą, ale na głębokości prawie 40 metrów powietrze zużywa się szybko. Kiedy przychodzi pora wynurzyć się, nie widzę wokół siebie nikogo. Prąd morski zaniósł mnie pod skalistą ścianę jakiejś wyspy, więc łatwiej mi jest zatrzymać się na przystanek dekompresyjny, gdyż mogę uchwycić się kamieni. Powinienem zatrzymać się na 3 minuty na głębokości 3 metrów, ale wszystko robię "na oko" - nie mam ani zegarka, ani głębokościomierza, którymi to przyrządami dysponował niezastąpiony Marco!

W obawie, żeby na powierzchni fale nie rzuciły mnie na skały, odpływam od nich pod wodą i dopiero wtedy wynurzam się. Rozglądam się wokoło, ale po naszej łodzi nie widać ani śladu. Jestem sam na wzburzonym morzu! Płynę ku otwartemu akwenowi, a od wyspy, bo już wiem, że tu łodzi nie ma. Nie utonę, gdyż mam na sobie piankę nurkową i kamizelkę wypornościowo-ratunkową, ale nie uśmiecha mi się wielogodzinne dryfowanie po morzu. Po pewnym czasie zjawia się cudowne wybawienie w postaci pontonu z francuskimi nurkami, którzy wybałuszają na mnie oczy - w łamanej angielszczyźnie zastanawiają się, skąd się tu znalazłem? Zaczynam tłumaczyć, że nurkowałem pod opieką Marco, ale nie muszę nic więcej mówić, bo to imię zdaje się wyjaśniać wszystko i wszystkim.

- Ach, Szalony Marco - stwierdza melancholijnie jeden z Francuzów, podczas gdy pozostali wciągają mnie do pontonu. - Temu facetowi powinni odebrać patent!

Poszukiwacze skarbów

W Polsce ciekawymi miejscami do nurkowania są nieczynne kamieniołomy, które zalała woda. Jednym z nich jest kamieniołom H w okolicach Sobótki na Dolnym Śląsku. Jedziemy tam we trzech w tydzień po tym, gdy jeden z naszych kolegów znalazł pod wodą audi 100, srebrny metalic. Jak na razie jedynym wydobytym skarbem jest koło zapasowe, tak zwana "dojazdówka". My ostrzymy sobie zęby na więcej.

Na miejsce zajeżdżamy przed wieczorem i moi niecierpliwi towarzysze, pragnąc jak najszybciej zlokalizować wrak samochodu, popełniają pierwszy błąd - nurkują z latarkami w wodzie, w której nawet w słoneczny dzień mało co widać. Niczego nie znajdują, marnując sporo powietrza, a nie mamy sprężarki, żeby ponownie napełnić butle.

Następnego dnia świeci słońce. Karkołomnym zejściem znosimy sprzęt nad samą wodę i nurkujemy. Jest połowa czerwca, jeszcze przed przysłowiowym świętym Janem, i woda jest przeraźliwie zimna. Jednak za dnia wszystko idzie łatwiej i niemal od razu znajdujemy audi. Leży skosem na głębokości 10-12 metrów, silnikiem w dół i kołami do góry. To "trefne" auto; najwyraźniej zostało zepchnięte z biegnącej nad samą krawędzią kamieniołomu drogi. Moi towarzysze mają zamówienie na przednie drzwi, więc obaj - kolejny błąd! - wynurzają się po młotek i przecinak. Zostaję sam. Z narzędzi mam tylko grzechotkę z zestawem nasadek; wątpię by dało się tym odkręcić koła, ale to jedyne, na co mogę się porwać. Zabieram się do roboty.

Temu, kto nie pracował nigdy pod wodą niełatwo będzie zrozumieć skalę trudności tego przedsięwzięcia - człowiek wisi w toni, nie mając się o co zaprzeć, woda stawia opór każdemu ruchowi, a ręce grabieją z zimna. Mimo tych niesprzyjających okoliczności udaje mi się całkiem łatwo odkręcić wszystkie śruby. Jeszcze jeden ruch i ciężkie normalnie koło unosi się w górę i otoczone bąblami powietrza wypływa na powierzchnię!

Po nim następne, i jeszcze jedno! W tym momencie przychodzi mi do głowy, że w stacyjce audi wciąż może tkwić kluczyk. Na wpół wpływam do wnętrza i znajduję go, ale zanim kluczyk stanie się moją pamiątką, służy nam do otwarcia bagażnika, który okazuje się pusty - żadnych zwłok, broni, ani klejnotów. We trzech udaje nam się jeszcze wydobyć oporne drzwi, i to koniec, brakuje nam powietrza.

Zaraz na początku powrotnej drogi zatrzymuje nas policjant, pytając, co mamy na przyczepie. Odpowiadamy, że sprzęt nurkowy.

- Szabrujecie pod wodą - uśmiecha się domyślnie, a my nawet nie zaprzeczamy. Nie od dziś wiadomo, że zalane kamieniołomy to składowisko skradzionych lub z innych powodów niechcianych aut, o których istnieniu policja woli nie wiedzieć, by zaoszczędzić sobie kłopotu i kosztów związanych z ich wydobyciem.

Nurkując po roku w tym samym miejscu przekonuję się o słuszności powyższego stwierdzenia - po wizytach innych płetwonurków, ze srebrzystego audi 100 została tylko rdzewiejąca płyta podwozia!

Ciemno, zimno i do domu daleko

Najbliższym Polski przyzwoitym miejscem do nurkowania jest Chorwacja. Woda czysta, dużo baz nurkowych i przyjaźnie nastawieni tubylcy.

Kwaterujemy się na wyspie Pag z jasnym celem - zrobić drugi stopień nurkowy, czyli zdobyć drugą gwiazdkę CMAS. Jednym z wymogów jest odbycie nurkowania nocą, zatem pewnej gwiaździstej nocy udajemy się do nieczynnego portu. Wybór miejsca nie jest przypadkowy - na skalistych brzegach Pagu i objuczeni ciężkim sprzętem nurkowym połamalibyśmy po ciemku nogi, podczas gdy oświetlone samochodowymi reflektorami betonowe nabrzeże zapewnia łatwy dostęp do wody.

Miło jest, stojąc w suchym skafandrze na brzegu, patrzeć na zanurzających się po ciemku nurków! Światła ich latarek miotają się malowniczo w ciemnej toni, opadając wciąż niżej i niżej... W końcu i na mnie przychodzi kolej zaznania rozkoszy zanurzenia w zimnej wodzie ciała, które normalnie przewracałoby się na drugi bok pod kołdrą. Opięty pianką nurkową, obciążony butlą i pasem balastowym sprawdzam nieporadnie stan sprzętu i uznaję, że wszystko jest w porządku. Skok, i wraz z partnerem przekraczamy granicę dwóch światów i dwóch stanów skupienia. Zanurzamy się na głębokość 3 metrów i wykonujmy kilka obrotów i przewrotek, by jeszcze raz sprawdzić, czy wszystko działa i trzyma się kupy.

Opadamy niżej. Dziesięć metrów. W świetle latarek widzimy nadal tylko siebie nawzajem, a nie jest to przyjemny widok! Siedemnaście metrów, i docieramy do dna. Widoczność, w świetle latarek, na kilka metrów. Sprawdzam ciśnienie w butli; jest OK, nadal mam prawie dwieście atmosfer, ale nagle nachodzi mnie myśl, że w wypadku jakiejś awarii automatu oddechowego musiałbym się wynurzać przez cale 2 minuty, jeśli chciałbym być w zgodzie z zasadami dekompresji. Oblatuje mnie lekki strach, a usłużna wyobraźnia podsuwa coraz bardziej makabryczne obrazy i wspomnienia zasłyszanych tragicznych opowieści. W takich sytuacjach podręcznik zaleca skupienie się na otoczeniu, zamiast na nerwowym sprawdzaniu zapasu powietrza i obliczaniu szans na bezpieczne wynurzenie się. Łatwiej powiedzieć, niż wykonać, zwłaszcza, że otoczenie nie oszałamia. Ale już po chwili dostrzegam na piasku kilka sporych muszli, a zaraz potem wychylającą się z dziury w skałach czerwonołuską rybkę. Rybka nie boi się światła, albo blask ją sparaliżował, bo zawieszona nieruchomo wybałusza na mnie okrągłe oczy. Wyciągam dłoń w neoprenowej rękawicy i dotykam rybkę. Odsuwa się nieco w bok, ale nie czmycha.

Płyniemy dalej, cały czas w pobliżu skalistego brzegu, dzięki czemu, kiedy zawracamy po pół godzinie, z łatwością trafiamy do punktu startu. Wynurzamy się, robiąc krótki przystanek dekompresyjny na głębokości 3 metrów.

Klarując na nabrzeżu sprzęt patrzymy z wyższością starych wyjadaczy na tych, którzy dopiero sposobią się nerwowo do zejścia pod wodę. Miło jest patrzeć na zanurzających się po ciemku nurków!

Wielkie koło

John Pennekamp Coral Reef State Park, Key Largo, Floryda. Od czasu spotkania z moimi namolnymi, podwodnymi towarzyszkami z kubańskiego Cayo Coco, od którego dzieli mnie nieco ponad 100 mil, zatoczyłem niemal pełne koło.

Za 135 dolarów tutejsze centrum nurkowe zapewnia dwa zejścia pod wodę, plus sprzęt. Wypływamy z przystani płaskodenną łodzią wyposażoną w dwa potężne silniki yamahy i uzbrojoną wzdłuż burt w cztery rzędy butli nurkowych. Towarzystwo na łodzi zróżnicowane; mnie dostaje się do pary nurkowej Russel, trzydziestoparoletni Anglik, który okazuje się być instruktorem nurkowym!

Po prawie godzinnym rejsie pada hasło do przygotowania się do wejścia do wody. Ze zwykłego w takich chwilach chaosu wyłania się wreszcie pewien porządek - para za parą wskakuje do wody i zanurza się. Mnie się to nie udaje; źle oceniłem ciężar pasa balastowego i jestem za lekki. Podpływam do trapu łodzi, skąd podają mi dwa ołowiane ciężarki. Musi mi to wystarczyć, więcej nie mają.

Składam się jak scyzoryk, zadzieram nogi do góry i za pomocą "efektownego" trzepotania płetwami udaje mi się zejść pod wodę. Pierwsze koty za płoty; niżej jest już łatwiej, bo ciśnienie wody ściska piankowy skafander i moja wyporność maleje. Schodzimy na głębokość kilkunastu metrów, gdzie leży wrak norweskiego frachtowca "Benwood", który zatonął w kwietniu 1942 roku podczas kolizji z innym zaciemnionym z obawy przed niemieckimi U-botami statkiem. Z wraku zostało niewiele więcej, jak stępka, trochę sterczących blach poszycia i zadarty dziób, ale frajda z myszkowania wśród tych resztek jest spora, gdyż "Benwood" stał się domem dla wielu gatunków ryb, koralowców i gąbek. Kręcimy się tam prawie godzinę, a kiedy się wynurzamy, reszta towarzystwa czeka już na pokładzie. Russel i ja byliśmy pod wodą najdłużej, z czego jestem trochę dumny, gdyż świadczy to o oszczędnym zużyciu powietrza, a to z kolei, że nurek jest spokojny i wytrenowany.

Podnosimy kotwicę i płyniemy na miejsce drugiego nurkowania. Tym razem jest to rafa koralowa, której urokami nie jest mi dane w pełni się rozkoszować, gdyż rafa leży płyciej niż wrak, moja pianka nurkowa nie jest dostatecznie ściśnięta i niedoważenie daje znać o sobie. Cały czas pracuję ostro płetwami, żeby nie dać się wyrzucić na powierzchnię, a kiedy się zatrzymuję pod wodą, muszę się czegoś uchwycić. Tak ułamuję kawałek koralowca, który pęka, niewytrzymawszy działającej na mnie siły wyporu. Przychodzi mi do głowy, że jestem w sytuacji przeciwnej niż rekin - ten musi stale pływać, żeby nie utonąć.

W związku z tym stanem rzeczy staram się niemal szorować brzuchem po dnie i wpływam we wszelkie możliwe dziury, a te są bardzo malownicze - krótkie korytarze i płytkie pieczary. Kiedy przepływam przez kolejny tunel, coś mnie nagle zatrzymuje. Nie wiem, czym się zaczepiłem, nie mogę się obrócić, a mój partner mnie nie widzi. Staram się spokojnie i logicznie dojść przyczyny uwięźnięcia. Nie zaczepiłem się butlą, konsolą nurkową ani kamizelką... Więc czym, do cholery?! Po chwili udaje mi się znaleźć winowajcę - to zapasowy automat oddechowy, którego wężyk utkwił w szczelinie koralowca, a ja przycisnąłem dodatkowo całość własnym ciałem.

Uwolniony, dołączam do towarzysza, który nawet nie zauważył mojej przygody. Już na pokładzie, nieświadom niczego, dobija mnie krótkim, flegmatycznym stwierdzeniem:

- Nie zauważyłeś barrakudy.

No fakt, nie zauważyłem.


Key Largo, Floryda - przygotowanie sprzętu


Key Largo, Floryda - pierwsze zanurzenie


Key Largo, Floryda - malownicze trzepotanie płetwami


Floryda - po spotkaniu z parzącą meduzą

Reportaż opublikowany w nowojorskim "Nowym Dzienniku"

wróć do góry

copyright Mirosław P. Jabłoński
Webdesign Aem Paul Huppert Powered by Ceti